Kamil Durczok: Trzymam jęzor za zębami
Fot. Kurnikowski/AKPA
Wraca pan na wizję, ale to była długa przerwa w emisji.
Kamil Durczok: - Trochę trwała, to prawda.
Pamięta pan ostatnie "Fakty", które prowadził?
- To nie były "Fakty", to "Fakty po Faktach". Pamiętam je bardzo dobrze, gościem był Grzegorz Schetyna. Jakiś gen zawodowy albo skrzywienie zawodowe pozwoliły mi jeszcze normalnie tę rozmowę przeprowadzić, zadać kilka niewygodnych pytań, ale myślami byłem już zupełnie gdzie indziej. To było czysto machinalne i odtwórcze wykonanie roboty, o 19.26 się zaczynało, a skończyło o 19.55.
Co pan robił przez ten czas od tych "Faktów po Faktach" do nowego programu, który miał emisję kilka dni temu?
- Najpierw najmniej się zastanawiałem nad tym, co będę robił dalej. Jeszcze pod koniec stycznia miałem mnóstwo planów zawodowych i nagle ktoś mi wywrócił ten świat do góry nogami więc nauczyłem się, że planowanie jest bardzo ryzykowne. To była zresztą druga taka nauczka, pierwszą była choroba nowotworowa, o której dowiedziałem się w grudniu, dokładnie, gdy miałem jechać na Dakar. Najpierw więc uczyłem się żyć z dnia na dzień, na autopilocie. Marianna mnie tego nauczyła. Proste sprawy, że trzeba ugotować obiad - bo ja w tym czasie gotowałem obiady. Mój syn był zaskoczony tym, że jak wracał ze szkoły, to ojciec gotował obiad.
Syn nie wiedział o tym, co się wokół pana działo?
- Doskonale wiedział, ale to jest chłopak, który przez 19 lat nie miał ojca w domu oprócz weekendów, więc nagle widok starego i to gotującego obiad, był szokiem. Tak się uczyłem życia wtedy - obiad ugotować, wieczorem może ktoś przyjdzie ze znajomych, może się wyśpię. Bardzo krótkoterminowe plany. A potem, jak już w miarę zaczynałem stawać na nogi psychicznie, zaczynałem myśleć, co dalej, czego mi brakuje, bez czego będę mógł żyć, bez czego nie. No i w ogóle, co z tym życiem.